Janusz Korczak

Felieton [sierpień 2012]

Koń człapał jakby już wybierał się na cmentarz i moje delikatne uderzenia batem nie robiły na nim wrażenia, jedynie unosił nieznacznie głowę do góry i natychmiast opuszczał jakby w brudnej jezdni wypatrywał promiennej przyszłości lub trawy. Bryczka była stara i rozklekotana i wydawało się, że się rozleci na drodze pełnej kamieni i wyboi. To kolebanie udzielało się mnie i zdawało się, że cały razem z bryczką tańczę. Co by nie było, jestem cały w skowronkach, moja radość owego dnia pozostała wielkim dziecięcych lat wspomnieniem, jak widać, aż do dziś. Pozwolono mi siedzieć samemu na koźle i powozić. Lejce w moich rekach czyniły mnie właścicielem Pruszkowa, właścicielem świata i spoglądałem na prawo i lewo czy jestem podziwiany, myślę, że tę radość na mojej twarzy zauważały mijane niemieckie patrole podejrzliwie obserwujące ruch ulicy. Ojciec, który mi zawierzył tak niezwykłą odpowiedzialność, już wówczas, na zawsze zaskarbił sobie moją wdzięczność, która z dzieciństwa przeniosła się w wiek męski i do dziś prowadzę z nim dialog, choć go już dawno niema i wyliczam mu różne zasługi i wyobraźnia moja wiesza ordery na jego piersi.

Kiedy myślę o bardzo krótkim okresie nieporozumień i animozji, które nas rozdzieliły przez mój brak skupienia i dzikość i które z perspektywy czasu wydają się tak nieistotne, momenty żalu pojawiają się jak złe duchy, które odpędzam na ile się da. Mój dług wobec niego z latami powiększa się i nawet gdybym nigdy nie uświadczył tyle dobrego, dał mi życie, a to tak dużo. Gdybym tak mógł go obudzić i powiedzieć, po angielsku na przykład “I love you Dad”, złe duchy nigdy by już nie powróciły.

– O czym piszesz dzisiaj, tato – pyta mój syn.

– Piszę, mój synu, o starym smutnym koniu, który człapie tak jakby wybierał się na cmentarz.

Przy okazji pomyślałem, że byłoby to dla mnie nagrodą gdyby mój syn opanował polski język na tyle, aby któregoś dnia mógł przeczytać ten tekst i co najistotniejsze odczytać myśli pomiędzy słowami ukryte.

– Pamiętaj, że nie ma obcych języków, one wszystkie są nasze, ucz się.

Następny patrol mijamy. Tym razem mundury Gestapo. Nie powinienem tak się uśmiechać do nich, przecież to wróg, skarciłem się w duchu. Mam tylko 9 lat, ale nie na darmo, tak jak moi koledzy, przywiązany jestem do słowa ojczyzna.

Po latach spotkamy się wszyscy w 71 Mazowieckiej Drużynie Harcerzy, aż do rozwiązania w 1948 roku. Ojciec siedzi rozpostarty z tyłu, w pozycji nadto wygodnej, ale kiedy obejrzałem się do tylu zauważyłem niespotykane dotąd napięcie na jego twarzy. Do tego wszystkiego, kiedy mijaliśmy ten pierwszy patrol, ojciec trzymał wysoko niemiecką gazetę, tak jakby demonstrował, że ją czyta. A może udaje, że czyta. Jest bardzo skupiony. Mój ojciec, mój ojciec z niemiecką szmatą w reku, na oczach miasta!

Było chłodno, pamiętam, tego późnego popołudnia, ale nie zimno. Ojciec jest zakryty kocem po pas, a koc spływa dużymi fałdami tak, że prawie zakrywa całą podłogę bryczki. Ojciec, który nawet w mrozy kapelusza nie nosił i czapką mu była duża czupryna, taki otulony, a mnie hartował… jak stal, (a, że wyszło z tego aluminium z domieszką ołowiu; to nie moja wina). Jakaś tajemnica wisiała w powietrzu, a poczucie lęku na początku podróży, przez ojca obecność i spokój, zmalało.

Późno się zaczyna robić i będę musiał przerwać pisanie i zacząć gotować kolację, która na całym świecie nazywa się diner, a nie obiad. Syn wychodzi na ćwiczenia karate i przed wyjściem rzuca w moją stronę, jak piłkę, która muszę złapać i odrzucić: “I love you, Dad”. Pewnie wie, że jestem z niego dumny i chce aby tak było zawsze. Dobry chłopak, ma na razie tylko 15 lat, a co to będzie później, licho wie. Tak, na ogół, te nieznośne bachory uważają, że jest naszym świętym obowiązkiem je kochać, natomiast nie zdają sobie sprawy, że rodzice też chcą być kochani i choć od czasu do czasu mieć tego dowody. No cóż, często dobroć rodziców jest brana za dobrą monetę. Są monety, które są niewymierne i żebyś nie wiem jak chciał je zamienić w złoto, po jakimś czasie tracą wartość i pozostają puste fotele po rodzicach i żal nie do odrobienia. A w ogóle jak się nie jest kochanym nawet przez najbliższych, trzeba odejść z otwartą przyłbicą i iść do tych, którzy kochają i dla nich gotować. Dziś na kolację uduszę karczek wieprzowy w jarzynach z rumiankiem i tymiankiem.

Przekroczyliśmy granicę Pruszkowa. Przed nami tablica: Żbików. Kon zarżał i puścił wielkiego bąka; może jeszcze nie jest taki stary, tylko udaje szkapę, pomyślałem. Ten smrodek przypomniał mi ostatni pobyt u babci dziedziczki Kanigowskiej i te jej stajnie i to ostatnie lato w jej majątku Mdzewko koło Działdowa; tuż przed wybuchem wojny. Wspomnienie zapachu stajni i tego lata pozostały w pamięci jak herb odciśnięty na starym dagerotypie.

– Jeszcze miniesz dwie przecznice i skręcisz na prawo!

Ojciec przekrzykuje hałas ciężarówek i mijających nas wozów ciągniętych przez konie. Minęły nas również dwa, czy trzy drabiniaste wozy. Będzie wieś. Widać, że zbliżamy się już do opuszczenia Żbikowa. Skręt w prawo i polna droga przynosi ulgę i w tyle został rozgardiasz uliczny. Ustał stukot metalowych obręczy, tylko bryczka skrzypi. Przyznaję, że zatarła się w mojej pamięci świadomość dystansu, ale pamiętam, że wkrótce zatrzymaliśmy się przed małą

drewnianą chałupką. Nie pamiętam żadnych zabudowań, jedynie sosnowe drzewa i duży kasztanowiec. Wyszedł na ganek starszy pan z bródką, rozejrzał się dookoła i z radością powitał mojego ojca. Tytułowali się nawzajem „panie doktorze.”

Ojciec przedstawił mnie – “mój syn, Dudek”. Pan doktor uśmiechnął się do mnie przyjaźnie i pogłaskał mnie po głowie, co nie bardzo mi się podobało. Nie dane mi było poznać nazwisko pana doktora. Moje zainteresowanie skupiło się na drzewie, pod którym pewnie leżą kasztany, a więc musiał to być wrzesień 1941. Z chałupki wyszła również jakaś pani po chłopsku ubrana. Cała trójka wyciągała jakieś toboły i paczki spod siedzenia dorożki. Nigdy bym nie przypuszczał, że tyle tego tam było. W drodze powrotnej, zanim dobrnęliśmy do szpitala w Tworkach, zapytałem tatę dlaczego mi pozwolił być stangretem jak u babci.

– Wiedziałem, że zrobisz to dobrze i nie dopuścisz aby koń pogonił.

Dopiero po wojnie dowiedziałem się od ojca, że głaskał mnie po głowie dr. Janusz Korczak, a te toboły to była żywność dla dzieci z sierocińca.

Witold-K. Sierpień 2012.